Dusza światowa o małym rozumku (o wywiadzie-rzece z Dorotą Masłowską).

duszaswiatowaTrochę się boję, już na samym wstępie. Boję się, bo wiem, że do recenzowania książek mam kwalifikacje porównywalne z tymi, które pani z warzywniaka ma w kwestii oceny najnowszych osiągnięć techniki systemów POS (to kasy fiskalne, jakieś takie bardziej zaawansowane niż liczydła). Po pierwsze — nie przeczytałam w swoim życiu wystarczająco dużo, żeby bez żenady wystosowywać swoje pretensje do kogokolwiek piszącego. Po kolejne — z pozycji osoby piszącej bez większych sukcesów zawsze będę postrzegana jako frustratka, nieprawdaż? Ustalmy więc od razu, że nie będzie to recenzja książki a raczej tekst, w którym dzielę się z Wami tym co pomyślało mi się w związku z książki lekturą.

Przeczytałam właśnie wywiad-rzekę z Dorotą Masłowską ( który nie ujrzałby światła dziennego bez udziału  koleżanki po fachu, Agnieszki Drotkiewicz) i jestem mocno skonsternowana. Z jednej strony — dawno nie zdarzyło mi się przeczytać ponad 200 stron tekstu w ciągu dwóch wieczorów (co świadczy o tym , że lektura była z jakichś powodów satysfakcjonująca), z drugiej — aktywność czytelniczą o takiej intensywności potrafię wytłumaczyć tylko obsesją. Obsesja to nic zdrowego, wiadomo. Obsesję na punkcie postaci Doroty Masłowskiej pielęgnuję od wielu lat, pęcznieje mi ta obsesja z każdą wydawaną przez nią książką, no bo jak to jest, że tylko ja nie dorosłam jeszcze do wypowiadania się swobodnie,  bez strachu o to „co sobie ludzie o mnie pomyślą”? Mam chorobliwą słabość do ludzi wybitnie utalentowanych, Dorota Masłowska jest zdecydowanie na mojej liście słabości.  Od samego początku jej kariery pisarskiej podziwiam niekonwencjonalność i trafność jej spostrzeżeń na tematy wszelkie (no, może z wyjątkiem ostatniej książki, „Kochanie, zabiłam nasze koty”, w której dość naiwne  wierzenia na temat „Ameryki” broniły się głównie dzięki arcyciekawej stylistyce języka), trochę na zasadzie ” że też ja na to nie wpadłam!?”. I tu zaczynają się właśnie kłopoty z „Duszą światową”.

Większość treści przedstawionych w „Duszy..” to prawdy tak powszechnie znane, że rozczarowującym jest już sam fakt, że dziewczyny (Dorota M. i Agnieszka D.) zdecydowały się je opublikować w formie książkowej. Tabloidyzacja kultury, zjawisko hipsterstwa czy redukcji interakcji społecznych do sfery wirtualnej naprawdę nie wymagają już żadnych dodatkowych opracowań, szczególnie tak wtórnych jak te, które znalazły sie na kartach „Duszy światowej”. I nie pomoże tu podpieranie się mnóstwem cytatów i nazwisk „znanych i cenionych”, którymi z takim upodobaniem rzuca pani Drotkiewicz.

Największe osobiste rozczarowanie spotkało mnie przy okazji rozdziałów „Sposób ubierania się” i „Ameryka”. Z pierwszego z nich wyraźnie wynika, że żadna z pań nie interesuje się przesadnie tematem a nadmierną dbałość o strój (nazywaną tu /o losie!/ przeinwestowaniem westymentarnym) utożsamiają z intelektualnym ubóstwem. Pojawia się też jedno ciekawe spostrzeżenie, mówiące o tym, że kobiety ubierają sie tym strojniej im mniej wolności przysługuje im w danym okresie historycznym w ich kręgu kulturowym. O ile przykłady Rosjanek ubranych balowo od rana i intensywnie umalowanych Iranek potrafię jeszcze jakoś przełknąć o tyle postawienie Nowego Jorku w opozycji ( gdzie podobno „połowa ludzi wychodzi na ulicę w piżamie albo podkoszulku i laczkach albo stroju na WF”) sprawia, że zastanawiam się bardzo intensywnie, czy na pewno mówimy o Nowym Jorku w stanie Nowy Jork Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. No, to tyle o modzie.

„Ameryka” w oczach Doroty Masłowskiej z kolei (bo A. Drotkiewicz w sposób oczywisty jedynie o niej gdyba) to miejsce „zbudowane na micie Disneylandu”, w którym każdy ” może stać się każdym” oraz gdzie „ta wolność od przeszłości, to, że przeszłość nie ma tam żadnego znaczenia, jakaś taka lekkość bytu..” fascynuje turystów, będąc jednocześnie odpowiedzialnością (czyli ciężarem, oho!) dla ludności lokalnej. Tak, taki właśnie obraz Ameryki maluje nam nagradzana, niezwykle spostrzegawcza pisarka, która najwyraźniej spędziła większość swojego czasu w Stanach Zjednoczonych oglądając „Amerykę” z okna swojego pokoju hotelowego/taksówki, bądź na przyjęciach organizowanych przez ośrodki polonijne. Zresztą, nawiązań do „Ameryki” jest w książce wiele więcej i wszystkie jak jeden mąż każą mi spuścić w toalecie moje pobożne życzenia, żeby schematyczny, stereotypowy świat przedstawiony w „Kotach” okazał się tylko figurą stylistyczną. Nic z tego.

Są w książce dwa rozdziały, w których ulubiona przeze mnie właściwość pisarstwa Masłowskiej (niekonwencjonalność)  jednak dochodzi do głosu. „Jedzenie z pęknięciem” i „Przygoda socjologiczna” to fragmenty rozmowy, z których dowiadujemy się o dość niezwykłych upodobaniach kulinarnych i przygodowych (z gatunku obozu przetrwania) autorki ogłuszająco wręcz głośnej prozy. Ciekawe jest również nawiązanie do dramatu Czechowa „Mewa”, w którym pojawia się tytułowa dusza światowa, byt, którego warunkiem zaistnienia jest zbicie się jednostkowych dusz ludzkich w jedną, tłumną i duszną. Problem w tym, że dusza światowa według Masłowskiej to stworzenie durnowate, ułomne, pospolite, stąd na samo wyobrażenie siebie jako jej części składowej przechodzą mnie ciarki.  Wyobrażam sobie, że fascynacja duszą światową w takiej właśnie postaci daje Masłowskiej łatwość wchodzenia w światy jej powieści, tak różne przecież od jej własnego świata. Stąd pewnie w jej powieściach znakomita większość postaci to te, z których łatwo sobie zakpić, które są do kpin idealnym wręcz materiałem. Wciąż jednak — absolutnie odmawiam złożenia swojej duszy w ofierze duszy światowej wg. Masłowskiej.

Pozostaje jeszcze pytanie : po co powstała ta książka? Książka, która mogłaby być znacznie bardziej wartościowa gdyby wywiad przeprowadzony został za kilkadziesiąt lat, z osobą dojrzałą i ostatecznie ukształtowaną. Po co 30-latce taki 200 stronicowy pomnik? Czy z potrzeby „wygadania się” po latach unikania środków masowego przekazu? Jeżeli miało być to takzwane „ocieplanie wizerunku”, to, szczerze mówiąc,  wolałam chłód, w którym mogłam stać goła i z rozdziawioną z podziwu buzią. No, chyba, że chodzi o te pieniądze, których pisarka podobno „już nie wstydzi się zarabiać”, wtedy wszystko staje się prostsze do wytłumaczenia. A Wy, macie jakieś inne teorie? Podzielcie się, chętnie zweryfikuję własne i trochę się odsmucę.

#szczecin_aloud_and_the_band

Wczoraj wieczorem (wczesnym_aż_po_późny, bo wydarzenie trwało ponad 4 godziny) odbyło się w Szczecinie 2. Seminarium z udziałem blogerów bardziej i mniej znanych, będące częścią planu rekrutacyjnego portalu miejskiego Szczecin Aloud. Blisko 200 osób pojawiło się w Multikinie by posłuchać o szeroko rozumianej blogosferze.

Spotkanie rozpoczęło się dość niefortunnym wystąpieniem gościa ze świata mediów papierowych (Artur Ratuszyński z Kuriera Szczecińskiego), z którego większość ze zgromadzonych  pewnie nie dowiedziała się niczego poza tym , że powinni czytać, czytać, czytać  (i to nie tylko własne blogi ale i książki!) oraz, że słowo MEGA nie jest jedynym dostępnym w słowniku na określenie wielkości (serio? wielkości?). Dość oczywistym był fakt, że redaktor Ratuszyński o blogosferze wie niewiele i że nie bardzo go ona obchodzi. Trudno, jest świetnie.

Następnie, po stronie mniej znanych, bo „lokalnych” blogerów znalazła się załoga Szczecin Aloud, oczywiście. Bardzo wesoła załoga ( i w sumie nieźle pisząca, fotografująca, filmująca, itd.), która jednak chyba przeceniła swoje umiejętności kabaretowe/aktorskie, prezentując skecz sceniczny (oj oj) i filmową parodię 20 m2 Łukasza (oj oj oj), jednego z gości seminarium, umyślnie (jak sądzę) obsadzonego w roli wisienki na torcie, by zatrzymać w sali jak największą ilość osób do samego końca (bo kto nie chciałby sobie pstryknąć słitfoci ze „znanym blogerem”, a w trakcie nie wypada). Najciekawiej wypadła prezentacja (werbalna i obrazkowa, z ilustracjami Joli Mazur, mojej zdecydowanej faworytki) członków redakcji.

Ekipa SA to fajna i różnorodna banda, w której każdy robi to co lubi (pisze, fotografuje, rysuje, filmuje), która chyba jednak zbyt głośno reklamuje się sama jako „niewiedząca_wiele_o_blogach” ( czy rzeczywiście? a jeżeli rzeczywiście to właściwie po co o tym tyle gadać? ).

Po 15-minutowej przerwie wypełnionej (przynajmniej w moim przypadku) spożywaniem ogromnych ilości maleńkich i pysznych kanapeczek serwowanych przez organizatorów, rozpoczęły sie występy znanych i lubianych nie tylko lokalnie. Justynę Kwiecień  z portalu socjomania.pl zdecydowanie wolę w wersji pisanej (tego tematu własnie dotyczył wykład Justyny) niż mówionej. Stojąc przed publicznością zdaje się tracić pewność siebie, własnych poglądów (dość autorytatywnych i dyskusyjnych niekiedy) nie potrafi obronić pod ostrzałem pytań. To minusy, a plus? Pani Justynie udało się namówić mnie do reaktywowania konta na twitterze, ciekawe kiedy się ponownie zniechęcę ..

Bardzo ciekawą prezentację na temat popularności vs. opiniotwórczości w blogosferze przedstawiła Natalia Hatalska, ceniona specjaliska ds. komunikacji, mediów i reklamy.  I choć sama nie dowiedziałam się wiele nowego, zdaję sobie sprawę, że wykład adresowany był w ogromnej mierze do osób znacznie młodszych ode mnie, dopiero zaczynających swoją przygodę z blogosferą, na bieżąco odkrywających mechanizmy rządzące komunikacją w sferze publicznej. Ponadto, pani Natalia jest świetną mówczynią. Nawet rozwodząc się o neandertalizacji języka, jego powolnym powrocie do form obrazkowych (nowy trend wirtualnego świata : emoji) mówi czystą choć nieskrępowaną polszczyzną czym ujęła mnie za serce szczególnie. Gdyby jeszcze znalazła ( i wypromowała!)  polskojęzyczne zastępstwo folołersów — upiekłabym dla niej moją słynną lasagne!

No i wreszcie wisienka: „bardzo słynny niebloger” Łukasz Jakóbiak, pre­zen­ter, twórca i pro­wa­dzący inter­ne­towy talk-show 20m2 Łuka­sza. Człowiek, który z „parcia na szkło” potrafił uczynić zaletę.  Wszyscy go znają, niemal wszyscy lubią. Muszę przyznać, że komediowe uzdolnienia Łukasza, które wczoraj wydawały się być „na sterydach”, doprowadziły mnie kilka razy do łez śmiechu. O czym opowiadał? Wiadomo — o sobie, o sobie i jeszcze raz o sobie. Potem jeszcze trochę o Lady Gaga, ale oczywiście w kontekście własnego geniuszu. Czy nauczyłam się czegoś z tego „wykładu” ? Tak. Nauczyłam się, że rozbuchane ego może być bardziej śmieszne niż straszne gdy sami zaczniemy się niego śmiać. Łukasz Jakóbiak potrafi zadawać poważne i trafne pytania całkiem poważnym osobom w czterech ścianach swojej kawalerki, potrafi również (ku wielkiej uciesze własnej i publiczności) robić z siebie pajaca przez godzinę (41 minut „wykładu” + około 20 kolejnych w sekcji „pytania od publiczności”, która to sekcja również w większości przejęta została przez show Łukasza), stojąc przed żywą publicznością, sprawiając, że wychodzimy z sali pewniejsi siebie, uśmiechnięci i nawet nie wiemy dlaczego. To niemały talent.

Czy warto było wziąć udział w seminarium? Absolutnie tak.  Czy warto wziąć udział w konkursie na członka redakcji Szczecin Aloud? Ja biorę udział i zachęcam do wzięcia udziału każdego z Was (to do Szczecinian), bo nie lubię wygrywać tylko dlatego, że nie było konkurencji 😉

PS. Słodkiej foci nie będzie, bo akurat dopadła mnie jesienna fala opryszczki, wyjątkowo niefotogeniczna. Pokażę Wam za to moje nowe buty z FunInDesign (nie, nikt mi ich nie podesłał w barterze, zapłaciłam za nie żywym, plastikowym peelenem), w których wybrałam się na seminarium. To był ich debiut, wczoraj przyszły pocztą. O butach i całej idei FunInDesign wkrótce.

fid

Pogadajmy o luksusie.

Właśnie skończyłam 35 lat, wśród prezentów urodzinowych znalazły się najróżniejsze przedmioty codziennego użytku (czajnik, żelazko, toster, np.), bo w czasie ostatniej przeprowadzki znowu pozbyłam się niemal wszystkiego i właściwie wszystkiego potrzebuję. Kompletuję dom od zera. W takiej sytuacji odrobinę luksusu, zresztą całkiem wirtualnego, postanowiłam sobie sprawić sama. Zakupiłam cyfrową kopię filmu dokumentalnego, który zrobił na mnie ogromne wrażenie podczas mojej ostatniej wizyty w Nowym Jorku. Do dziś obejrzałam go już 4 razy i wcale nie powiedziane, że w nadchodzący weekend nie zafunduję sobie powtórki z tej smakowitej rozrywki.

Scatter My Ashes At Bergdorf’s to film opowiadający historię jednego z najbardziej luksusowych domów towarowych świata, stojącego przy Piątej Alei w NYC. Historia przybytku to jedna z tych, które występują zawsze z przydomkiem „american dream”, który współcześnie wywołuje na twarzach raczej grymas niedowierzania, irytacji lub spojrzenia pełne politowania, bo jest bezsprzecznie reliktem przeszłości – historyjki pucybutów i krawców dorabiających się fortun to dziś raczej ludowe bajania. Matthew Miele (reżyser filmu, który mimo znakomitych recenzji wielokrotnie określany był w prasie mianem najdłuższego filmu reklamowego w historii mody) skupia się jednak na marzeniach bardziej przystających do współczesnej rzeczywistości.

Poznajemy więc Lindę Fargo, osobę odpowiedzialną za pozyskiwanie nowych linii projektowych dla Bergdorf Goodman. Marzeniem Lindy jest serwowanie szampana w salonie obuwniczym BG w każdy piąteczek, wszystkie inne marzenia (zdaje się) już się spełniły. Dowiadujemy się, którzy ze współczesnych projektantów nie wyobrażają sobie życia bez własnego wieszaka/pokoju w nowojorskiej mekce mody, a którzy wciąż jeszcze czekają na telefon z działu zakupów BG (pełna lista płac TU). Wszystkim im marzy się lub właśnie spełniają marzenie o prestiżu, bo nikt nie ukrywa, że samo pojawienie się kolekcji na wieszakach tego wyjątkowego domu towarowego niekoniecznie zapewnia drastyczny wzrost sprzedaży. Niemniej, „jeżeli twoja kolekcja nie wisi w BG, to nie ma dla tych ubrań żadnych szans, po prostu nie istnieją”, mówi projektant Isaac Mizrahi.

Luksus podług standardów Bergdorf Goodman to jednak nie tylko piękne wnętrza i horrendalnie drogie ubrania i dodatki. BG to luksus pracy w znakomitych warunkach, pracy stabilnej i dobrze płatnej (podobno odźwierny zarabia tam tyle ile pielęgniarka, personal shopper zaś, w zależności od zaangażowania osiąga zarobki lekarza specjalisty lub nawet dyrektora szpitala). Niegdyś, gdy pan Goodman z żoną zamieszkiwali najwyższe piętro budynku przy 5tej Alei, przechadzali się w kapciach i podomkach po piętrach przybytku tuż przed otwarciem i doglądali interesu osobiście. A interes swój widzieli zarówno w usuwaniu truchełek much z parapetów okien jak i upewnianiu się, że pracownicy (w szczególności krawcy i projektanci, oczywiście) zjedli ciepłe i pożywne śniadania. Pracownik luksusowego przybytku musiał być bowiem szczęśliwy w pracy, przychodzić do niej z ochotą i z zapałem ofiarować swoje godziny w służbie biznesu.

Moi ulubieni bohaterowie to Betty Halbreich, wiekowa stylistka/personal shopper (o sławie osoby boleśnie szczerej i darzącej sympatią niewielu wybrańców) i David Hoey, dyrektor kreatywny do spraw wizerunku, szef zespołu projektantów witryn sklepu, znanych na całym świecie ze swej ekstrawagancji. To właśnie oni, najbardziej spośród plejady postaci ukazanych w filmie, stanowią według mnie o jego wyjątkowości. Pani Halbreich (na oko 70-letnia, stylistka, która karierę swoją rozpoczęła na długo przed tym, kiedy bycie stylistką stało się modne) na pytanie o to, czym zajęłaby się, gdyby przestała pracować dla GB odpowiada krótko i zwięźle : „piłabym”. Pan Hoey oprowadza widza po pracowniach dekoratorskich i magazynach poukrywanych w dość obskurnych częściach miasta z radością dziecka w dzień Bożego Narodzenia. To on zapewnia rozrywkę ( i kontakt ze sztuką) tysiącom nowojorczyków i turystów, którym zawartość portfela nie zapewni dużej frajdy wewnątrz sklepu.

W trakcie swojego rocznego stałego pobytu w Nowym Jorku często chodziłam pogapić się w witryny Bergdorf Goodman, wielokrotnie w zupełnie niezmienione od poprzedniego razu, zawsze jednak znajdowałam na nich coś, czego wcześniej nie zauważyłam. Wracam pogapić się w nie przy okazji każdej mojej wizyty w NYC. W środku byłam jedynie raz, przy okazji którejś z edycji Fashion’s Night Out. Ośmielił mnie gęsty tłum, w którym łatwo było się zgubić, w którym grymas niedowierzania wywoływany na mojej twarzy przez ceny umieszczone na metkach jakoś umykał uwadze większości. Ciekawostka : tamtej nocy, w tymże tłumie, na widok moich wieelkich, zdziwionych oczu pan sprzedawca (występuje również w filmie, przystojny śniady młody człowiek z dredami) nie dał mi spokoju dopóki nie założyłam szpilek Louboutin’a, mówiąc : „załóż, przejdź się kilka kroków i zrozumiesz, że wcale nie chcesz ich mieć”. Jakby to powiedzieć ładnie : dla każdego doradztwo na miarę jego portfela? Lubię to, tymbardziej, że nigdy nie chciałam mieć tych szpilek.

Reasumując — film polecam gorąco każdemu, kogo widok luksusu nie przyprawia o mdłości. Pod spodem zwiastun filmu,  w całości dostępny jest przez Amazon VOD, 36-godzinne  wirtualne wypożyczenie kosztuje około $5, film wart jest każdego wydanego centa.

Krytyku, opowiedz mi bajkę.

DVNJak co sezon, od trzech tygodni spędzam część dnia (i/lub nocy) śledząc wybiegi Nowego Jorku, Londynu, Mediolanu i Paryża. Jak co sezon kopiuję do wirtualnego albumu fotografie sylwetek, z którymi estetycznie jest mi najbardziej po drodze, jednocześnie wybierając te, które uważam za najbardziej charakterystyczne dla kolekcji (czyli takie, które wywołają z mojej pamięci główne założenia kolekcji nawet, jeżeli wrócę do nich za kilka sezonów, a pamięć mam krótką, podczas gdy komentowanie mody wymaga kontekstu). Jak co sezon zostawiam sobie odczytywanie recenzji pokazów na deser. Po pierwsze, mimo największej niechęci do tego faktu – łatwo ulegam sugestiom. Sugestie działają na mnie w dwojaki sposób : osoba, której zdanie cenię potrafi zmienić mój punkt widzenia na sprawę o dobre 90 stopni; z drugiej strony ktoś, z kogo autorytetem mam zwykle problem może akurat mieć rację, może mieć nawet tę samą rację, którą ja właśnie obracam w szarych komórkach a wynik jest taki, że wbrew sobie zdanie postanowię zmienić, byleby tylko nie zgodzić się z własnym antyautorytetem. Męczące toto. Dlatego — interpretacje innych zostawiam sobie na sam szarusieńki koniec.

Nie odkryję nowych lądów, jeżeli powiem, że branża modowa ma swoich ulubieńców i swoich chłopców/dziewczynki do bicia.  Nie powiem nic nowego, jeżeli stwierdzę, że wypowiedzi pewnych autorytetów ( w tej kategorii odnotowuję obecność zarówno poważanych przeze mnie specjalistów jak i ludzi, których kompetencje uważam za mocno niewystarczające dla ustalania ogólnie_przyjmowanych_za_słuszne opinii) potrafią ustalić prąd wierzeń na temat wartości poszczególnych kolekcji prezentowanych w danym sezonie. Z zasady próbuję zapoznać się z obiema opcjami i muszę przyznać, że w tym sezonie doznałam olśnienia : wiem już co stanowi o jakości komentarza modowego! Wiem co różni mistrzów i wannabes modowej żurnalistyki.

Otóż, na podstawie jednego tylko pokazu (oczywiście, zdecydowanego ulubieńca międzynarodowej prasy, którego fenomen wciąż umyka mi jakoś; nie to, że nie lubię, bo lubię ale wielbić jakoś nie potrafię) a właściwie jego recenzji ostatecznie pojęłam co charakteryzuje znakomity kometarz mody. Na razie recenzje pojawiły się jedynie we wiarygodnych źródłach, co umożliwia mi absolutnie pozytywne podejście  do tematu, bez negatywnych przykładów, choć prędzej czy później pojawią się i te wtórne, złożone z pożyczonych spostrzeżeń ubranych w nie do końca lotne, bo przerabiane na siłę frazy. Na szczęście do tego czasu temat niemal zupełnie się dla większości zdezaktualizuje, bo jak wiadomo, w niezmiennie zmiennej modzie liczy się tylko informacja podawna na gorąco.

Chodzi o pokaz kolekcji wiosenno-letniej, którą w zeszłą środę zaprezentował w Paryżu Belg Dries Van Noten (uff, udało się złożyć zdanie w taki sposob, by nie trzeba było odmieniać nazwiska). Kolekcja luźno inspirowana kulturą flamenco, typowo dla projektanta uwspółcześnioną, odludycznioną, przepisaną na nowo, przemalowaną w kolorystyce niepokojącego hiszpańskiego malarstwa baroku raczej niż festiwalu pieśni i tańca wzbudziła powszechne poruszenie oraz lawinę ochów i achów uzasadnianych zwykle (choć często pośrednio) wysokiej klasy stylizacją pokazu oraz urodą detalu (tu zwykle chodziło o detal tak detaliczny, że zupełnie niewidoczny dla tych, którym nie dane było siedzieć w pierwszym rzędzie, nie wspominając już nawet tych, którzy zadowolić muszą się oglądaniem fotografii online).

Tak więc przeglądam zdjęcia z pokazu i co widzę? Widzę kobietę, która nie wstaje z łóżka przed południem a kiedy w końcu zbierze się w sobie i wyjdzie z domu by pooglądać świat nie tylko przez wielkoformatowe okna swojej wieży z kości słoniowej  nie bardzo wie, kiedy do niej wróci, stąd ubiera się od razu stosownie na każdą ( czyli żadną) okazję. Widzę dziewczynę, która po domowej, choć dość wysmakowanej imprezie zasnęła na kanapie, zmuszona była pożyczyć od gospodarza/gospodyni „coś do spania”  a rano, przed wyjściem, za skarby świata nie mogła znaleźć własnej bluzki, w związku z czym wybiegła na ulicę dokładając do „piżamy” jedynie spódnicę w której przyszła (albo odwrotnie: wychodzi w pożyczonych portkach, własnej bluzce, niewielka różnica). Taką kobietę widzę ja, porywające? Nie bardzo.

Na szczęście w pierwszym rzędzie na środowym pokazie siedziało kilka osób, które widziały więcej niż ja na zdjęciach. Nie zabrakło im również wyobraźni. Okazuje się więc, że wspomniana kobieta tak naprawdę jest rodzajem Kopciuszka zamrożonego wpół drogi między swym mizernym żywotem pędzonym w łachmanach i fajerwerkami balu na dworze książęcym. Albo nie, właściwie prawda jest całkiem inna : bohaterka pokazu to potomkini władców właśnie (właśnie!) obalanego mocarstwa, zbiegająca z królestwa, ukrywająca swe królewskie szaty pod giezłem wieśniaczki w obawie przed egzekucją. Lepiej, prawda? Znacznie lepiej. Mam już nawet kilka pomysłów na to, jak sobie strój zamrożonego Kopciuszka wyczarować w ramach mojej skromnej dość garderoby, jak zaaranżować się na uciekającą carewnę w nadchodzącym sezonie. Oczywiście, na nic z nadchodzącej kolekcji DVN mnie stać nie będzie, ale coś wymyślę, moja wyobraźnia właśnie dostała potężnego kopa i chyba właśnie na tym polega wartościowe komentatorstwo mody. Pomiędzy właściwie użyte fachowe terminy branżowe wrzuć mi, krytyku, bajkę. Bez bajki moda to tylko ubrania. Acha, krytyku, najbliższa okazja do bajkopisania już niedługo: 15-20 października, w Łodzi.

Próba mikrofonu.

Moja obecna sytuacja jest dość surrealistyczna ( choć może tylko ja ją odbieram w ten sposób). Po niemal dekadzie spędzonej za granicami kraju, właśnie wróciłam do rodzinnego miasta, Szczecina, na wystarczająco_stałe żeby wynająć mieszkanie (bez podpisywania długoterminowej umowy najmu, tak, na wszelki wypadek). Wróciłam z rodziną, niewielką, za to nie mówiącą po polsku płynnie (syn, lat 7, prawie 8) lub wcale (mąż, lat 42, z niewielką szansą na przyswojenie sobie języka, podobno najtrudniejszego z trudnych). Na razie to na mnie spoczywa cała odpowiedzialność za porozumiewanie się ze światem zewnętrznym, szczególnie tym oficjalno-urzędownym czy szkolnym.

Zza oceanu pisałam o modzie lub dotykałam okołomodowych tematów, studiowałam projektowanie odzieży na FIT NYU, stylizowałam hobbystycznie i komercyjnie sesje modowe, próbowałam swoich sił jako właścicielka butiku online, przez moment prowadziłam nawet własne studio projektowe, w którym powstała mini- kolekcja odzieży bazująca na tradycyjnych metodach krawieckich oraz orientalnych metodach ręcznego farbowania tkanin. Pracowałam jako tłumacz i jako szwaczka, parzyłam kawę i bukowałam loty/taksówki/restauracje wybitnemu, niezwykle wiekowemu reżyserowi, który zaczynał właśnie tracić kontakt z rzeczywistością. Trenowałam w siłowni, odnawiałam antyczne meble, sprzątałam apartamenty bogatszych ode mnie ludzi. To wszystko wydarzyło się już poza Polską, zanim wyjechałam utrzymywałam się z pisania radiowych spotów reklamowych, nauczania tańca współczesnego, a przez jakiś czas nawet z nagród w konkursach poetyckich. Pewnie o czymś zapomniałam. Miałam wiele pomysłów na życie i bardzo długo nie mogłam zdecydować z czym mi najbardziej po drodze.

Od dłuższego czasu nieprzerwanie zajmuję się właśnie modą (jednocześnie niecałkiem zarzucając próby literackie), choć nie tylko o niej chciałabym tu pisać. Powiedzmy — chciałabym kiedyś udowodnić mojemu dziecku, że nie jestem aż tak nudna jak mu się obecnie wydaje 😉ciocia